Kpt. Luk
Po raz pierwszy pływałem po jeziorze w Mikołajkach w 1950 roku. Mieszkaliśmy w pokoiku przy mleczarni, a miasteczko z trudem podnosiło się z wojennych zniszczeń. Wymarzone wakacje udało się zrealizować, bo mój ojciec, naukowiec z Instytutu Przemysłu Mleczarskiego, miał swoich wychowanków i współpracowników w mleczarniach rozsianych po całym kraju. A wiele z nich dysponowało jakimiś skromnymi kwaterami, co pomagało w urządzeniu tanich wakacji.
Jakie były wtedy Mikołajki? Miasto, nienadmiernie zniszczone w czasie działań wojennych, powoli wracało do życia. Sielawa w fontannie na rynku i na wodzie pod mostem, jakieś sklepiki, restauracje – czuło się ożywienie. Na wyspie nie działo się nic, ale na cyplu była baza AZS. Wiem, bo codziennie do nabrzeża w Mikołajkach przypływała motorówka, taki metalowy ponton z demobilu, i ładowaliśmy dwie stulitrowe konwie mleka dostarczane dżipem z mleczarni na śniadanie dla obozowiczów. Czasem o żeglarskim charakterze bazy świadczył przypływający mahoniowy jacht ze studentami-żeglarzami na pokładzie. Pozostało ich kilka, porzuconych na tym akwenie przez uciekających Niemców. Imponowały mi smukłe kadłuby kabinowych jachtów i… prawdziwe żagle. Te podziwiałem szczególnie, bo moja pierwsza wyprawa żeglarska nie była tak wyposażona. Miałem tylko ciężką rybacką łódkę zamkniętą łańcuchem z kłódką. Długie negocjacje z zaprzyjaźnionym Mazurem i potem odbyła się upragniona wyprawa na nabrzeże z kluczem do kłódki i wiosłami.
Tak zaczynała się moja przygoda z Mazurami. A żagle? Jak wiało od mostu, montowałem na skrzyżowanych wiosłach czerwoną poszewkę zdjętą cichaczem z pierzyny i… sunąłem w kierunku wyjścia na Śniardwy. Dalej już nie, bo respekt przed mazurskim morzem wymuszał zwrot i mozolny, pracowity powrót na wiosłach. Pod wiatr, ale z poczuciem frajdy z żeglarskiej przygody.
Fot. arch. Kapitan Luk
Cały materiał przeczytasz w “Jachtingu” 3-4/2023


