Tego rejsu miało nie być, ale… Miałem zupełnie inne plany na ten kwiecień związane raczej z pracami w ogródku niż z bujaniem się po morzu. Jeden telefon od Mariusza – byłem z nim kiedyś Karaibach – zmienił moje plany w okamgnieniu. „Tomek, mam już jacht, załogę, bilety, ale nasz kapitan… no cóż – nie będę ci wyjaśniał. Nie mamy kapitana”. Sadzonki w ogródku musiały same dać sobie radę, a ja zacząłem pakować żeglarski worek.
***
Do Tajlandii zwykle latam z Warszawy przez Katar z lądowaniem w Doha lub przez Emiraty Arabskie i zmieniam samoloty w Dubaju. Te dwie linie od lat rywalizują w boju o najlepszą linię lotniczą na świecie. Tym razem kucnęliśmy w Dubaju. Wylądowaliśmy przed północą. Mamy czekać kilka godzin na połączenie do Bangkoku. Spędzamy ten czas w cywilizacyjnym i kulturowym tyglu. Tak nazywam to olbrzymie, rozległe lotnisko, na którym kursuje autonomiczna kolej rozwożąca pasażerów do oddzielnych terminali. Lubię wtapiać się w tłum ludzi z całego świata. Tu krzyżują się drogi pomiędzy kontynentami. Możesz w tej wspólnej części świata spotkać ludzi z każdego, najdalszego zakątka naszego globu. Tu każda religia ma swoje miejsce wydzielone do modlitw, tu znajdziesz także kapliczkę ekumeniczną, w której każdy może na swój sposób wysławiać swojego boga i… nikomu to nie przeszkadza.
Jeśli tylko zapragniesz, posmakujesz potraw z różnych stron świata. Tu nikt nikogo dyskryminuje z powodu koloru skóry, ubioru czy sposobu wyrażania emocji. Obserwuję z olbrzymią przyjemnością współgranie, współistnienie tysięcy ludzi na tej swoistej wyspie unoszącej się ponad podziałami świata. Przez ułamek sekundy przemyka mi myśl, że dobrze by było wprowadzić w takie miejsca obowiązkowe wycieczki młodzieży szkolnej… Rozumiecie – nauka relatywizmu kulturowego, pokazanie, że nie jesteśmy pępkiem świata, że jesteśmy tylko małym, cywilizacyjnym okruszkiem naszej planety… Utopia? Na razie chyba tak.
Po sześciu godzinach lotu wysiadamy w Banghoku i sprawnie ładujemy się do samochodu, który zawiezie nas do Prowincji Tra. To ostatni na południe skrawek Tajlandii, graniczący już z Kambodżą. W ciągu pięciu godzin jazdy klimatyzowanym (dzięki otwartym okienkom), typowym małym busikiem powoli przyzwyczajamy się do lewostronnego ruchu. Dla mnie, siedzącego obok kierowcy, jest to zwłaszcza na początku spore przeżycie. Łapię się na tym, że kilkakrotnie gwałtownie naciskam nieistniejący pedał hamulca.
Całą relację z tego rejsu Tomka Śmigielskiego przeczytasz w Jachtingu 1-2/2024







