Albert
Chociaż tym razem nie musiałem się modlić, aby w kanale przez rafę do mariny nie zabrakło mi paliwa, to zatrzymałem się na już otwartej stacji benzynowej, aby od razu zatankować na ostatni etap. Za rogiem, przy tym samym nabrzeżu kołysał się „Alii Kai Too”. Jim dopłynął poprzedniego dnia i już kończył klarować swój jacht. Przypomniałem sobie, że w Simon’s Town planowałem go dogonić. Pomimo że na każdym etapie płynąłem szybciej od niego, dłuższego niż normalnie postoju w Afryce nie udało mi się w pełni nadrobić. Zadokowałem przy pierwszej wolnej kei zaprzyjaźnionego Waikiki Yacht Club. Biuro było jeszcze zamknięte, ale przed południem formalności graniczne miałem już za sobą. Zatelefonowałem do Michele. Rozesłałem wieści, że jestem w Honolulu. Sprawdziłem co słychać w świecie i gdzie się podziewa reszta towarzystwa.
Po karnawale w Brazylii Ian był już w Argentynie, a John i Shirley w drodze powrotnej do Afryki. Ada i Akko czekali na Karaibach na lepszą pogodę na Atlantyku, aby wyruszyć do Amsterdamu. Natasza na Karaiby, gdzie podobnie jak wcześniej Karolinkę na Wyspie Bożego Narodzenia, tym razem, również dzięki pomocy LOT-u miała podejmować Roberta, jeszcze nie dopłynęła. Po jego wizycie na Hawaje nadal miała ponad 6000 Mm, a za trzy miesiące początek huraganów na Pacyfiku. Tak więc po Karaibach i Panamie pozostawał jej jedynie bez wyboru 4500 Mm objazd przez Galapagos i Markizy… I tak z teoretycznie niewielkiego opóźnienia w Darwinie zrobiło się kolejne pół roku. Za determinację, aby dwójce pokrzywdzonych przez los dzieci dostarczyć chwilę uśmiechu, płaciła wysoką cenę, ale w „piekiełku”, jak dopiero dużo później wyczytałem, jakiś mądrala zachwycony „rekordzistkami” już proponował, aby Nataszy przyznać nagrodę za ślamazarne tempo. Filozofował nawet, że rejs z tak długimi postojami to nie jest jedno okrążenie, ale raczej kilka oddzielnych rejsów… Dziwne, dlaczego w takim razie nie kwestionował rejsu Zbigniewa Puchalskiego?
W Waikiki Yacht Club pełna cywilizacja. Błyszczące czystością basen i sanitariaty. Gościnność wspaniała. Obcy ludzie zostawili w kokpicie zaproszenie na kolację. Klubowy bar pod dachem w pomieszczeniu bez frontowej ściany, z widokiem na marinę. Idealne miejsce, aby oglądać piątkowe pokazy sztucznych ogni na plaży Waikiki. Po południu pojawili się Mille i George, ta sama para, która rok wcześniej zabrała mnie na zakupy. William nie był już niemowlakiem. W ciągu tych dziesięciu miesięcy podrósł nie do poznania. Poszliśmy razem na spacer, przejrzeliśmy zdjęcia i wideo na dużym klubowym ekranie, ale myślami byłem już w domu. Za dwa tygodnie mijał rok od mojego startu. Z pracy już pytali, kiedy wracam, nadal nieświadomi, że ten rok wydłużyłem do trzynastu miesięcy. Zresztą ja też miałem już dość tej tułaczki. Tydzień na północ, tydzień na zachód, jak mawiał Tony, i mogłem spać we własnym łóżku. Michele też już zapytała, co mi ma ugotować na powitanie, bo kisieli i galaretek na deser już nakupiła we wszystkich kolorach tęczy. Poczułem się, jakbym już był na przedmieściach Vancouveru.
Fot.arch. autor, Flickr Daniel Ramirez
Cały materiał przeczytasz w “Jachtingu” 3-4/2022


