Tomasz Rogowski
Fot. arch. autor
Nienawidzę cię – taki tekst na ekranie komórki jakoś niespecjalnie mnie zaskakuje. Przecież kilka minut wcześniej długo stukałem w klawisze, opisując, jak to spaceruję po pałacu w Knossos tylko w szortach i koszuli z krótkim rękawem, grzejąc się w słońcu, wśród śpiewu ptaków i pachnącego kwiecia. I że tę przyjemność dzielę z zaledwie dwojgiem zwiedzających. W końcu w drugiej połowie stycznia nawet na Krecie niewielu turystów. A w kraju zimą 2006 roku dwudziestodniowe mrozy i śnieżyce. I jak tu się dziwić odpowiedzi kobiety.
To miał być mój pierwszy kapitański rejs. W Atenach ląduję w piątek późnym wieczorem. Od razu zaskoczenie, bo brat telefonuje z Karpathos, że zmiana planów, bo zatrzymał ich zapowiadany silny wiatr i jacht nie dotrze do Chani na zachodnim cyplu Krety. Do tego kapitan Tomasz Grala, który dowodził nim przez ostatnich kilka tygodni, teraz postanowił dzień wcześniej zejść z pokładu i z częścią załogi wrócić do kraju. Mam się jednak nie martwić, bo skipper sprawdził, że z Chani mam do nich dobre połączenie lotnicze. Jak tak, to wór do przechowalni i w autobus, by całą noc powłóczyć się po Place – najbardziej urokliwej dzielnicy greckiej stolicy, z wąskimi uliczkami wspinającymi się pod skałę Akropolu, pełnej knajpek, sklepików i bizantyjskich cerkiewek. Samolot mam w końcu o piątej rano, więc dopiero o trzeciej trzeba się zbierać. Metro o tej porze nie jeździ, ale autobusy z Syntagmy, centralnego placu Aten, kursują na lotnisko okrągłą dobę.
Do niewielkiego samolotu Aegean Airlines idziemy pieszo małą grupką, gdy jeszcze obsługa parą i gorącą wodą odmraża skrzydła maszyny. Sympatyczna para w średnim wieku usadza zziębniętych tubylców w tyle kabiny, a mnie – nie wiadomo dlaczego – zaprasza do przodu. Może dlatego, że jestem w bosmance, a oni w nieco podobnych granatowych uniformach. Gdy stewardesa rozdaje tamtym cukierki, mnie steward pyta, czy nie napiłbym się czegoś. Kiwam głową. – A może być metaxa? Kiedy po pięćdziesięciu minutach lądowaliśmy, to w butelce zostało tyle, by starczyło na strzemiennego.
Samolot na Karpathos? Nawet w sezonie nie ma takiego połączenia. Z Heraklionu też. Promy również tam nie kursują… No to kicha – ja tutaj, a łódka, którą mam przejąć, stoi bez kapitana trzysta mil ode mnie, i to na innej wyspie. Dobrze, że Grecy nie rozumieją jobów, jakie z Piotrkiem wymieniamy, usiłując telefonicznie wybrnąć z sytuacji, w którą nas wpędził kapitan Grala. Na szczęście, porzucając jacht, skłamał także na temat pogody. Nie ma bowiem żadnej wichury, tylko od kilku dni wieje rześka piątka, i to z południowego wschodu. Gdyby więc wyszli z Karpathos w czwartek po południu, jak było w planie, to idąc półwiatrem, na sobotni wieczór byliby może nie w Chani, ale w Heraklionie na pewno. W tak sprzyjających warunkach, mimo że ma na pokładzie tylko dwie osoby (i to nie żeglarzy), Piotr postanawia zaryzykować i sam chce dociągnąć na wieczór do Sitii na wschodnim krańcu Krety. Ja muszę zaś tylko dojechać tam autobusem. Trzysta kilometrów z hakiem z przesiadką w Heraklionie.
Całą relację z tego rejsu Tomasza Rogowskiego przeczytasz w Jachtingu 1-2/2024



