Nina Przybylska
Mając lat 7 × 8 + 23 – 9, pokochałam morze płomienną miłością”. Tak pisałam, żeglując po raz drugi w życiu [zob. Jachting 11/2014]. Tej miłości jestem wierna do dziś. Wielką wodę, jej bezkres chłonę wzrokiem, czuję pod stopami jej fale, smakuję ich krople unoszone przez wiatr. Słucham i słyszę cudowną, kojącą ciszę, ale i złowieszcze, groźne pomruki. Płomienie nieco przygasły, zastąpiło je uczucie spokojnego zauroczenia i wolności. 10 lat później (7 × 8 + 23 – 9 + 10) próbowałam wzbudzić podobne doznania, płynąc, a raczej podróżując cruiserem przez Glacier Bay. Spełniałam marzenie zobaczenia urokliwej, najpiękniejszej zatoki lodowcowej. Łódkę z żaglem (Bavaria 49) zamieniłam na kolosa, uosobienie gigantomanii i nadmiaru.
Cel osiągnęłam kosztem patrzenia na ocean z wysokości wielu metrów. Nie czułam go – oglądałam. Nie był nieskończony, groźny, tajemniczy. Utracił zmysłowość, dotykalność, siłę. Na jachcie, choć mikroskopijna i krucha w zderzeniu z ogromem i żywiołem oceanu, czułam się wolna. Tu byłam zniewolona nadmiarem wszystkiego: ludzi, pięter, szybkich wind, rozrywki. No i jedzenia… choć bywały i krótkie chwile o suchym chlebie i wodzie.
Wolałabym płynąć, a nie podróżować. Nie znalazłam takiej możliwości, a Glacier Bay, uznana za światowe dziedzictwo przyrody, była nieodpartą pokusą. Uległam jej.
Stojąc na dziobie czy rufie, oglądałam cudowny panoramiczny film. Przed oczami przesuwał się Park Narodowy Glacier Bay (13 287 km2) z Górami św. Eliasza (Mount Fairweather – 4671 m), lodowcami, strugami i stróżkami niezliczonej ilości wodospadów.
fot. arch. autor
Cały materiał przeczytasz w “Jachtingu” 5-6/2024






