
Tytułowa Eolia to siedziba boga wiatrów Eola. Mieściła się na pływającej wyspie, czyli owej Eolii, która żeglowała właśnie w okolicy naszego archipelagu. Jednym słowem – mityczny raj żeglarzy.
Pomysł, by wczesną jesienią 2023 roku udać się pomiędzy Wyspy Eolskie (Liparyjskie), zrodził się rok wcześniej podczas naszego żeglowania pomiędzy Sardynią a Korsyką. Wybraliśmy ten akwen z dwóch powodów. Po pierwsze, tam jeszcze nas nie było. Poza tym archipelag ten jest tak rozrzucony, że mając precyzyjne prognozy pogody, można tak zaplanować trasę, by nigdzie nie musieć halsować pod wiatr.
Miejscem, z którego najbliżej do Wysp Eolskich, jest Marina di Portorosa, położona niedaleko Funari na północnym wschodzie Sycylii. I tam właśnie wyczarterowaliśmy Bavarię 51 Cruiser. Pięciokabinową, z 2015 roku. Zrobiłem to za pośrednictwem portalu Click & Boat, skuszony atrakcyjną ceną oraz pozytywnymi opiniami o jachcie i jego prywatnym armatorze Ciurciarter. Później tego pożałowałem.
Zanim odbiliśmy
Na Sycylię docieraliśmy grupkami i cała jedenastka spotkała się dopiero w Katanii w autobusie do Mesyny. Stamtąd do mariny było jeszcze ponad 50 km, a w końcówce września można było się tam dostać pociągiem, i to jedynie do stacyjki, skąd było jeszcze ze 3 km piechotą. Na szczęście Bruzzio, który miał nam przekazać jacht, zapewnił, że będzie na nas czekał pod stacją. To była pocieszająca wiadomość, bo z okien wagonu z niepokojem obserwowaliśmy nadciągające deszczowe chmury, a gdy zatrzymaliśmy się na stacyjce Novara-Montalbano-Furnari, zaczęło padać.
Włoch przyjechał dużym terenowym jeepem, do którego zmieściły się wszystkie nasze bagaże oraz ja. Reszta ruszyła piechotą. Zanim dojechaliśmy, deszcz przerodził się w ulewę i pierwsze, co zauważyłem na jachcie, to bimini przeciekające jak rzeszoto. Nie było też trapu. Do tego łódka zacumowana była jedynie na rufie. Dwie naprężone cumy dociskały ją, chronioną jedynie przez kulisty odbijacz, do betonowego nabrzeża. Natomiast dziobu nie trzymał ani mooring, ani kotwica. Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim.
Szybko się też okazało, że ten jacht nie jest tym, którzy wyczarterowaliśmy i za który zapłaciliśmy. Co prawda, to była także Bavaria 51 Cruiser z 2015 roku, ale nie nazywała się „Aura 7”, lecz bezpretensjonalnie „Six”. A to było jednie pierwsze z wielu odstępstw od umowy. O braku trapu już wspomniałem. Nie działał także wiatrowskaz, a miejsce na pulpicie po wyświetlaczu echosondy zaklejone było srebrną taśmą, choć głębokość można było jednak odczytywać z głównego plotera. Nie było też darmowego genakera i Wi-Fi. A sympatyczny Bruizzo zażądał dodatkowych opłat za: postoje w macierzystej marinie oraz za pościel i ręczniki. Oświadczył też, że choć zapłaciliśmy 700 euro za redukcję trzytysięcznej kaucji, to musimy złożyć do depozytu nie pięćset, lecz tysiąc euro. Tymczasem zaczęło się zmierzchać, do ulewy dołączyły błyskawice i grzmoty, załoga dotarła przemoczona, więc nasza pozycja negocjacyjna była słaba. Co nieco udało się nam wytargować, ale niewiele. Całe szczęście, że niewielki, ale dobrze zaopatrzony market był niedaleko, więc nabyliśmy co nieco na poprawę humoru przed snem.
Etap pierwszy – Lipari
Niedzielny poranek przywitał nas słońcem i w miarę niezachmurzonym niebem. Nie było więc co zwlekać. Po drobnych, uzupełniających zakupach i zatankowaniu wody ruszyliśmy. Ale nie od razu w morze. Najpierw trzeba było zatankować paliwo. Jacht dostaliśmy bowiem tylko ze 100 l w baku. Na końcu rejsu okazało się, że to miało sens, bo marina jest olbrzymia, a stacja paliwowa mała, zaledwie na dwa dystrybutory. My też nie zatankowaliśmy do pełna. Windy nie zapowiadało braku wiatru, więc wzięliśmy tylko kolejne 100 l. Po 2,35 euro za litr.