Ewa i Wojtek Madejowie
Wciąż są jeszcze na Ziemi dzikie miejsca, do których można dostać się jedynie od strony wody. Zapewne większość z was pomyśli o amazońskiej dżungli. My jednak chcemy zabrać was w zupełnie inne miejsce. I choć o Patagonii i Ziemi Ognistej słyszało wielu żeglarzy, to większość kojarzy ten region jako przystanek w drodze do opłynięcia sławnego Przylądka Horn lub na Antarktydę. Okazuje się, że zostając w Kanale Beagle, można odkryć zupełnie inny świat – świat, który na każdym zrobi ogromne wrażenie.
Kordyliera Darwin to znajdujące się na terytorium Chile najdziksze pasmo górskie na kontynencie południowoamerykańskim. Jest częścią najdłuższego pasma Andów. Ogromny, wręcz bezkresny obszar o surowym krajobrazie, na który składają się postrzępione góry osiągające wysokość ponad 2000 m n.p.m., lodowce schodzące ze szczytów wprost do morza oraz niezliczona ilość jezior z krystalicznie czystą wodą i wodospadów.
Żeby móc zobaczyć Kordylierę Darwin, zdecydowaliśmy się na przyjacielski rejs. Dla nas był on pięknym zakończeniem długiego sezonu antarktycznego 2023/24. Zamiast wracać do domu wraz z końcówką okresu turystycznego (który w tej części świata w zależności od pogody trwa od listopada do końca marca), daliśmy się „porwać” w nieznaną piękną krainę, w której zakochaliśmy się oboje. I tak żegnając południowe lato, witaliśmy piękną, choć deszczową jesień na pokładzie s/y „Pic La Lune” z przyjaciółmi z Argentyny.
Nasz 16-dniowy rejs rozpoczęliśmy 30 marca. Dokładniej mówiąc, był to dzień oddania cum z portu w Ushuaia. Równie dobrze można by uznać, że początek nastąpił w momencie pierwszych przygotowań jednostki. Idea rejsu do Kordyliery Darwin zrodziła się jednak rok wcześniej, podczas przeprowadzenia jachtu Selma Expeditions z Uschaia w Argentynie do Piriápolis w Urugwaju, przez Wojtka wraz z pięcioosobową argentyńską załogą. Jednym z załogantów był Diego – kapitan „Pic La Lune”, nasz przyjaciel. Trudno powiedzieć, kiedy i od czego zaczęła się ta nasza piękna przygoda.
Przygotowania do rejsu w rejon, w którym inne jednostki można spotkać jedynie sporadycznie, gdzie nie ma żadnych portów, a tym bardziej sklepów, trwają zazwyczaj kilka dni. Trzeba się przygotować na wszystkie możliwe scenariusze, różnego typu awarie, jakbyśmy byli sami w prawdziwej dziczy. W tym czasie należy dokładnie sprawdzić jacht, zwracając szczególną uwagę na silnik, generator prądu, wszystkie instalacje i urządzenia oraz zrobić przegląd żagli i olinowania. Kiedy płynie się na kilka lub kilkanaście dni bez możliwości zaopatrzenia jednostki, zakupy również są niemałym wyzwaniem: zajmują sporo czasu oraz wymagają doświadczenia. Ostatnim etapem jest tankowanie paliwa i słodkiej wody. Wisienką na torcie jest swoisty tetris – wszystkie przedmioty na jachcie muszą mieć swoje miejsce i zostać odpowiednio zabezpieczone tak, by nie zmieniały swojego położenia podczas przechyłów na falach. Jest to tym trudniejsze, że najpotrzebniejsze rzeczy powinny być pod ręką i tu mogą pojawić się konflikty w zależności od tego, co dla kogo jest najpotrzebniejsze. Dodatkową trudność powoduje to, że na tak małej przestrzeni wszystko jest albo niezbędne, albo bardzo potrzebne.
fot. arch. autor
Cały materiał przeczytasz w “Jachtingu” 5-6/2024






