Bogdan Sobiło
Kapitan Ziemowit Barański (ur. 1934 r.) jest postacią znaną chyba każdemu polskiemu żeglarzowi, który przeszedł przez pokład „Pogorii”, „Fryderyka Chopina” czy „Kapitana Borchardta”. Tym jednak, którym nie było dane się z nim zetknąć, kilka słów komentarza tytułem wstępu.
Całe swoje dorosłe życie związał z Lublinem i lubelskim żeglarstwem. Dość wcześnie, bo przed trzydziestką, zdobył patent kapitana (1961 r.), zwycięsko stając przed Centralną Komisją Egzaminacyjną. Młodszym żeglarzom trzeba tutaj przypomnieć, że do 2006 r. droga do kapitańskich szlifów prowadziła przez prawdziwy tor przeszkód, na końcu którego było stanięcie kandydata oko w oko z Komisją Egzaminacyjna zebraną in corpore. Ten dzień każdy kapitan pamięta do końca swoich dni. Po latach w ramach niezbyt mądrej liberalizacji wymagań kapitański patent nadaje się na zasadzie „masz za staż”!
Dzięki zabiegom Ziemowita Barańskiego powstało pod koniec smutnej epoki gomułkowskiej „Roztocze” – do dzisiaj chluba lubelskich żeglarzy. Na tym jachcie kapitan Barański poprowadził wiele mniejszych i większych rejsów (w tym dookoła Europy), a setki żeglarzy z Lublina, Świdnika i okolic wyprowadził – dosłownie i w przenośni – na szerokie wody.
Kapitanował także w oceanicznych rejsach na znanej swego czasu regatowej maszynie „Stormvogel” (jacht „wystąpił” w znanym filmie „Martwa cisza”). Po ćwierćwieczu pracy w charakterze nauczyciela zawodu w jednym z lubelskich techników przeszedł na wcześniejszą emeryturę. „Przypadkiem” został „kierownikiem szkoły” w zorganizowanej przez kapitana Krzysztofa Baranowskiego polsko-amerykańsko-rosyjskiej Międzynarodowej Szkole Pod Żaglami (rejs na „Pogorii” dookoła świata 1988–1989 r.). Znajomość z Krzysztofem Baranowskim zaowocowała także nadzorem przy budowie nowego żaglowca „Fryderyk Chopin” i pełnienie na nim przez długie lata funkcji „pierwszego po Bogu”.
W ostatnich latach Ziemowit Barański prowadził szereg rejsów na STS „Kapitan Borchardt” i odegrał istotną rolę w jego usprawnianiu. Przez ponad pół wieku był wiceprezesem i prezesem Lubelskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego. Aktywnie działa także w Bractwie Wybrzeża. Wciąż jest aktywny społecznie – prowadzi kursy żeglarskie dla lubelskich klubów, udziela wywiadów i pisze. Kilka lat temu spod jego ręki wyszedł znakomity skrypt z zakresu meteorologii dla żeglarzy. W 2019 roku ukazała się natomiast książka „Roztocze” – 50 lat na morzach i oceanach. Kolejną jest Jak się raz zacznie…, której fragmenty publikowane były na portalu periplus.pl.
Niemal wszyscy żeglarze lubią snuć „morskie opowieści”. Wystarczy, że znajdą grono (nie zawsze chętnych) słuchaczy. W mesie, wieczorem w kopicie czy tawernie, często słychać anegdoty „z życia wzięte”. Nie raz przypominają one klechdy imć pana Onufrego Zagłoby z sienkiewiczowskiej Trylogii: ta sama historyjka za każdym razem jest inna, ale opowiadający zarzeka się, że trzyma się tylko jednej „prawdziwej” wersji (oczywiście tej aktualnie opowiadanej). Z upływem „żeglarskiego życia”, kiedy siłą rzeczy przybywa „wypadków i przypadków”, opowieści te stają się coraz bardziej intrygujące i barwne. Mało kto jednak sięga po pióro, by je spisać. Dobrze jednak, jeżeli doświadczeni żeglarze decydują się na taki krok, bo dzięki temu wiele postaci, jachtów i zdarzeń można dosłownie „ocalić od zapomnienia”.
Fot. arch.
Cały materiał przeczytasz w “Jachtingu” 3-4/2022</p>


