Tomasz Rogowski
Fachowcy mieli przyjść w poniedziałek rano. Tak obiecał Ianos, za którego pośrednictwem wynajęliśmy jacht od prywatnego właściciela z Kos. Jednak – ponieważ znam Greków – nie spodziewałem się ich przed dwunastą. Zjawili się o 1600, i to tylko po to, by ze zdziwieniem zauważyć, że radar jest na maszcie, a oni nie mają nastroju do włażenia pod saling. Zapowiedzieli, że przyjdą jutro – i tyle ich widziałem. Całe szczęście, że w Alimos mam stać cały tydzień, więc może zdążę z naprawami.
Nie zdążyłem. Jednak nie z powodu specyficznego greckiego podejścia do pracy. Po prostu kapitan Grala, który na wyspie Kos odbierał od właściciela jacht na pięciomiesięczny rejs, podpisał mu w ciemno, że wszystko na nim jest sprawne, gdy w rzeczywistości… Radar nie działał, jeszcze zanim wiatr porwał pokrywę anteny. Do tego: zepsuta echosonda, radio bez ważnego atestu, szwankujący mechanizm sterowniczy, do którego trzeba codziennie dolewać płynu, wyłączający się regularnie autopilot, światła nawigacyjne gasnące z powodu wielkich jak pięść brył soli wewnątrz, brak wskaźnika paliwa… Z tego wszystkiego udaje mi się wymóc na Ianosie naprawę anteny radaru i wymianę świateł nawigacyjnych. To znaczy dostaję do ręki parę nowych lamp, co prawda z atestem na morze, ale „made in Austria” i z niestandardowym rozstawem śrub. Antenę też sam wymieniam, ale to na nic się zdaje, bo uszkodzenie jest poważniejsze. Fachowcy nie mają zaś części zamiennych do tak starego typu urządzenia. Trudno – pojedziemy bez. Ianos ma w ręku papier, że jacht odebraliśmy sprawny, więc nic nie musi…
Chłopaki przylatują w sobotę. Całe szczęście, że rano zadzwoniłem do syna, bo coś mu się pokręciło i był przekonany, że samolot ma w niedzielę. Zanim się spakował, to bus z Koszalina na berlińskie lotnisko już odjechał. Kolega odwiózł go jednak samochodem na Schoenefeld i chłopak zdążył rzutem na taśmę. Jest nas więc pięciu, bo oprócz Marcina i mnie są jeszcze: Arturo, Krzysiu i Dziadek. Na całe popołudnie i wieczór puszczam ich, by powłóczyli się po Atenach. Ja robię zaopatrzenie i kapitańską kolację. Niby nic wielkiego, ale cała trudność polega na wyborze, gdy w sklepie przy marinie stoi kilkadziesiąt gatunków: fety, oliwek czy oliwy. Najprościej jest z winem, sałatą i chlebem.
Niedzielny poranek wstaje słoneczny, ale zimny. Nic zresztą dziwnego, to przecież ostatnie dni stycznia. Należy się spodziewać, że gdy pojedziemy na północ, na morze Marmara zrobi się jeszcze zimniej. Na razie jednak delektujemy się trójką półwiatru, a później baksztagu. Nic lepszego nie można sobie życzyć pierwszego dnia rejsu. Na noc stajemy w Batsi na wyspie Andros. Niebrzydka miejscowość, ale o tej porze roku zionąca pustką. Tylko na redzie stoi zakotwiczona fregata greckiej marynarki wojennej. Dziwne światła nosi ten okręt. Na głównym maszcie, na dwóch końcach salingu dwa czerwone, widoczne 360 stopni. Później wielokrotnie widziałem na Morzu Śródziemnym podobnie oświetlone okręty wojenne lub jednostki policyjne, ale jak mnie zapewniali fachowcy z Akademii Morskiej w Gdyni – „takie oznakowanie nie istnieje”.
fot. arch. autor
Cały materiał przeczytasz w “Jachtingu” 3-4/2024




