Bogdan Sobiło
Część II. Powiew „zgniłego Zachodu”. Nasze pierwsze zachłyśnięcie Zachodem przyszło w Travemuende. W marinie setki eleganckich jachtów, ale żaden nie pływa! Niektórzy właściciele przyjeżdżają w sobotę, myją, pucują i ewentualnie wieczorem jedzą kolację. Niby nic dziwnego, ale nie dla ludzi wychowanych w PRL. U nas jachtów prywatnych było jak na lekarstwo, a te klubowe, czyli „społeczne”, jak wówczas mawiano, pracowicie orały morze od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Chętnych na rejsy było kilkakrotnie więcej niż miejsc. Z mariny wyszliśmy na miasto. Urzeczeni kolorowymi reklamami, krzykliwymi neonami, niemieckim porządkiem, nie mogliśmy się wszystkiemu nadziwić. Jakże inny był wtedy barwny świat Zachodu od przaśnej Polski rządzonej przez komunistów. Następnego dnia przepłynęliśmy na silniku do Lubeki. Stanęliśmy przy nabrzeżu komunalnym w centrum miasta. Na postój w marinie zwyczajnie nie było nas stać. Zwiedzaliśmy kręte uliczki, główny rynek i Muzeum Tomasza Manna. Były także piwiarnie, tawerny i sklepy, w których zobaczyliśmy mnóstwo rzeczy, o których istnieniu nawet nie mieliśmy pojęcia.
Szalupa z „Passata”. Jedną z ważnych atrakcji turystycznych Lubeki jest kościół pod wezwaniem św. Jakuba. Sama architektura gotyckiej katedry i bogaty wystrój wnętrza na każdym zwiedzającym robią wrażenie. Nas jednak najbardziej poruszyła szalupa z żaglowca „Passat”. Był ostatnim już chyba żaglowcem towarowym. Podobnie jak inne windjammery przewoził pszenicę, wełnę lub guano (ptasi nawóz). W swój ostatni rejs wyruszył z Buenos Aires. Statek i jego załogę zgubiła pazerność kapitana i armatora. Z brudnej żądzy zysku do zbiorników balastowych zatankowano jęczmień zamiast wody. Na oceanie „Passat” napotkał wyjątkowo mocny sztorm i po długiej walce uległ sile potężnego żywiołu. Konał powoli, leżąc na burcie. Z liczącej 86 osób załogi uratowało się tylko sześć – właśnie w tej szalupie, którą jako wotum dziękczynne ocalałych umieszczono w katedrze. Wypadek odbił się głośnym echem na całym świecie, a dla mieszkańców Lubeki i okolic był wielkim wstrząsem. Trzon załogi stanowili bowiem młodzi chłopcy w wieku 16–18 lat. Nie wrócili już z morza.
I w końcu nastał czas powrotu. Po kilku dniach podziwiania niemieckiej egzotyki nadeszła pora powrotu do domu. W Travemuende zwiedzaliśmy jeszcze „Pamirę”, bliźniaczą jednostkę „Passata”. Przed wyjściem w podróż do Gdyni chcieliśmy dokonać odprawy paszportowo-celnej. Ku naszemu wielkiemu zdumieniu urzędnik portowy powiadomił nas, że nie musimy tego robić, a poza tym on już kończy pracę i życzy nam powodzenia. Jakże inny standard niż za żelazną kurtyną, gdzie przed każdym wyjściem w morze służby wnikliwie sprawdzały wszystkie dokumenty, załogę i sam jacht.
Była już druga połowa czerwca i Bałtyk był dla nas łaskawy. Większą część trasy musieliśmy – z braku wiatru – przepłynąć na silniku. Noce były chłodne, ale wachty przyjemne. Sterowanie na silniku było znacznie łatwiejsze i wymagało mniej wysiłku niż na żaglach. Jacht był wyjątkowo źle zrównoważony (a raczej po prostu niezrównoważony), wykazywał silną i niezmienną tendencję do ostrzenia. Wachty uprzyjemniała muzyka z radia. Byliśmy zadowoleni, że udało nam się zobaczyć „świat kapitalistyczny” – było to dla nas, nastolatków, głębokie przeżycie.
Fot. arch. autor
Cały materiał przeczytasz w “Jachtingu” 3-4/2023


