Łukasz Kurpisz
Jeśli trafiłeś na morze tak jak ja – z bagażem mazurskich wypraw, rejsów i wędrówek – bliskie ci będą na zawsze śródlądowe przyzwyczajenia wpływające na żeglarską wrażliwość. Jednym z nich jest często stosowana na jeziorach, ale bardzo rzadko spotykana na morzu metoda wspólnego pływania. Trudno zatem się dziwić, że z moim żeglarskim rodowodem zachowałem przywiązanie do pływania na dwa jachty. Wśród kilkudziesięciu greckich rejsów trzy razy udało mi się to zrealizować pływanie w tandemie. Ostatnio tej wiosny na Morzu Egejskim.
Co daje wspólne pływanie?
Z tych dawnych mazurskich czasów wynieśliśmy mechanizmy dzisiaj czasem określane mianem team spirit. Poczciwe OMEGI, codziennie pracowicie załadowywane obozowym dobytkiem (czasem do połowy skrzynki mieczowej), a potem po dobiciu do kolejnego biwaku równie dokładnie opróżniane, aby powstało kolejne obozowisko.Tak to właśnie bywało. Wspólne prace ułatwiały skuteczność takich operacji, pomoc przy dobijaniu i odbijaniu bywała bezcenna, a wieczorne ogniska rozbrzmiewały z oddali melodiami wyśpiewywanych z zapałem szant i obozowych pieśni. Tym żyliśmy. Komfort nowoczesnych jachtów, długie dystanse kolejnych, już na morzu realizowanych rejsów, odcisnęły swoje piętno na tych obyczajach. Niełatwo zebrać większą grupę. Mniej śpiewania i wieczornych opowieści z kubryku.
Ale kiedy zacząłem wracać myślami do tych wspólnych wypraw, postawiłem sobie całkiem konkretne zadanie. Chciałem znowu popłynąć w tandemie. Jak dawniej. I udało się. 14 dni, dwa jachty: s/y „Valasia” i s/y „Evita” pływały koło siebie po przyjaznych wodach Zatoki Sarońskiej. 54-stopową „Valasię” prowadziłem ja, a Oceanis50 był przez tydzień w rękach Olgi, mojej córki pieczołowicie budującej swoje doświadczenie skippera. W drugim tygodniu stery przejął Maciek, podobnie jak Olga zdobywający kapitańskie doświadczenie. Dla porządku trzeba dodać, że Maciek ze swoim przyjacielem Michałem niejako przy okazji zrealizowali swoje plany żeglowania familijnego. Bo tak chyba trzeba określić układ, w którym trzech tatusiów płynie w rejs w asyście ośmiorga swoich dzieci. Pomysł zaiste diabelski, ale na szczęście został chytrze dodany do tego składu wytrawny instruktor – cierpliwy i powszechnie lubiany Waldek. Przez pokłady przewinęło się ponad 30 osób, w tym sporo młodzieży. Wyprawie towarzyszyły przygody, kłopoty, czasem trochę strachu, ale nade wszystko dominujące poczucie wspólnoty. Coś, co w zamyśle kpt. Luka przydaje się niezawodnie, stanowiąc bodziec do następnych wypraw i rejsów. A skoro było tak ciekawie, to pozwólcie, że wypełniając kronikarski obowiązek, przedstawię kilka epizodów naszej żeglarskiej wyprawy – te wydarzenia, które pozostaną na długo w mojej pamięci.
Nocne zderzenie z kutrem
Żeby znaleźć miejsce w kolejnym porcie, a przy okazji przepłynąć kilkadziesiąt mil, czasem trzeba oddać cumy wcześnie. Tak było i tym razem. Port Ermioni. 0400 pobudka i ruszamy. Kiedy przepłynęliśmy kilkaset metrów w kompletnej ciemności, ruszył za nami drugi jacht. I już po chwili usłyszałem przez radio: „Mamy kłopoty, nie działają instrumenty”. Elektronika jachtowa płata czasem takie figle, więc przyjęliśmy to ze zrozumieniem, ale solidarnie zawróciliśmy, aby płynąć w pobliżu „Evity” i wspierać się w razie potrzeby. Na szczęście cofając, płynąłem wolno, tylko 2 w. Na szczęście, bo do kłopotów „Evity” dołączyły moje. Nie do wiary, a jednak. Staranowałem kuter rybacki. Po prostu zderzyłem się… po raz pierwszy w mojej wieloletniej karierze kapitańskiej. Trudno uwierzyć, ale jakiś grecki filut przypłynął w nocy blisko nabrzeża. Rzucił kotwicę, nie zapalił NIC i bączkiem dopłynął do brzegu. Nikomu nie życzę takiego doświadczenia. Co robić? Wzywać Coast Guard w nocy? Wlazłem do skipperówki, zajrzałem do komory kotwicznej, pomacałem, poświeciłem i okazało się, że miałem szczęście. Uderzyłem dziobem w jakieś fragmenty zaczepione do kadłuba Greka. Pozostały dwie rysy na dziobie, żelkot zadrapany, ale nic poza tym… Uff… Odetchnąłem z ulgą, a już po chwili usłyszałem w radiu, że właśnie nastąpiło cudowne ożywienie instrumentów na „Evicie” i wszystko jest OK. Może to moje uderzenie poprzez wodę dotarło do płynących opodal i dynamiczny impuls ożywił elektronikę „Evity”. Kto wie…
fot. arch. autor
Cały materiał przeczytasz w “Jachtingu” 3-4/2024






